Nord Capp 2012

relacje z imprez
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
maxikaz165
Posty: 160
Rejestracja: marca 27, 2011, 7:45 pm
Kontakt:

Nord Capp 2012

Post autor: maxikaz165 » stycznia 17, 2013, 12:06 am

NA NORD- CAPP PRZEZ PETERSBURG


Przyszła zima, przyszedł więc czas na krótką relację z wyprawy.
Pamiętacie to czarne BMW R-80/7 z 1978r, które wraz z niebieską BM-ką CS-650-2002 dwa lata temu było na południu Europy, a w zeszłym roku przez Karpaty i Deltę Dunaju dojechaliśmy na Krym? Nie którzy z was pewnie tak. Skoro południe i wschód mamy za sobą, przyszedł czas na wyjazd na północ, a jeśli północ no to chyba wiadomo- Nord-Capp.
Jak każdy muzułmanin musi w swoim życiu odbyć podróż do Mekki- tak dla każdego motocyklisty Mekką jest Nord-Capp, a że lat przybywa więc nie ma co odkładać tej wyprawy na przyszłość, bo to jednak Skandynawia i pogoda bywa tam kapryśna, więc im człek młodszy, tym łatwiej znieść te anomalia. A więc do rzeczy. W zeszłym roku, po powrocie z Krymu, po cichutku, wraz z Krzysiem, snuliśmy plany podróży na Nord-Capp. Anka była trochę niezdecydowana, bo przerażała ją odległość, no i klimat. Ale jak powiedziałem, że moglibyśmy pojechać przez Petersburg, wątpliwości ze strony Anki zostały rozwiane. pojawiły się natomiast u Krzysia, który w tym roku został trafiony strzałą Amora i jak się okazało jego sympatia Paulina (w dalszej części zwana Izą) wolała by pojechać raczej na południe, gdyż woli cieplejsze klimaty. Tak więc wyprawa była pod znakiem zapytania. Wiadomo, w taką trasą nie pojadę"w pojedynkę". Musi być drugi motocykl. I w tym momencie spotykam Irka, mojego kolegę, który na co dzień pracuje w Austrii, a przyjeżdżając do Polski jeździ na ścigaczu.

Otóż okazało się, że przeczytał w "Automobiliście" relację z naszej wyprawy na Krym i tak był nią zafascynowany, że pyta, czy w tym roku gdzieś wyjeżdżamy i czy może się przyłączyć. Ja na to, że jak najbardziej, ale czy wytrzyma na ścigaczu? Tym czasem Irek, jak usłyszał gdzie chcemy jechać powiedział, że albo kupi odpowiedni motocykl albo wypożyczy. Był marzec, było więc jeszcze trochę czasu. I tak w niedługiej przyszłości Irek stał się właścicielem motocykla Suzuki V-Strom z 2007r. Z czasem Krzysiek z Izą też postanowili, że jadą z nami. Nadszedł wreszcie 21-szy lipca, dzień, na który zaplanowaliśmy wyjazd.
Skoro świt z Krakowa wyruszył Krzysiek z Izą. Ja z Anką z Filipowic oraz Irek z Siemiechowa i około 7-ej spotykamy się wszyscy w rodzinnym domu Krzyśka w Zdoni i ruszamy zdobywać północ. Zatrzymujemy się w Tarnowie, jeszcze drobne zakupy i jedziemy w dalszą drogę kierując się na północny -wschód Polski.

Przed wieczorem docieramy w okolice Augustowa, gdzie w agroturystyce zostajemy na nocleg. Nazajutrz, po śniadaniu, kierujemy się na przejście w Ogrodnikach, a stamtąd na Wilno. Po drodze wymijamy grupę rowerzystów z Płońska, z którymi spotykamy się później w Ostrej Bramie. Jak się okazuje, najstarszy z "kolaży" ma 73 lata i rowerem zjeździł całą Europę. W Wilnie mamy kilka godzin postoju, które przeznaczamy na zwiedzanie tego pięknego miasta. Tak jak we Lwowie, tak i tutaj wszędzie czuć polskość. Chętnie zostalibyśmy tu na dłużej, ale komu w drogę, temu czas.


W kierunku Rygi ruszamy elegancką autostradą. Po przekroczeniu granicy z Łotwą, droga jest nieco gorsza ale nie ma co narzekać. Jedyne czego brak, to stacje paliw. W moim BMW spalanie jest największe i to mnie pierwszemu kończy się paliwo. Jednak Irek, który do wyprawy przygotowany był pod każdym względem najlepiej z nas, ma ze sobą 3 litry w kanistrze. Krótka przerwa na tankowanie i jadąc dalej szukamy stacji paliw. Wieczorem docieramy do Rygi. Okazuje się, że w związku z odbywającym się tu jakimś festiwalem praktycznie wszystkie hotele są zapełnione. Po ponad godzinnym poszukiwaniu znajdujemy jednak hotel w którym możemy spędzić jedną noc. Warunki przyzwoite, ale cena dość wysoka. Ogólnie na Łotwie wszystko jest drogie.


Nazajutrz, po śniadaniu spakowani opuszczamy hotel. Na parkingu nie mogę odpalić motocykla, gdyż gdzieś zginęły kluczyki. Powrót do pokoju hotelowego nie przynosi rezultatu. Rozpakowywanie wszystkich tobołów nie wchodzi w grę, więc wyjmuję zapasowy kluczyk i ruszamy w dalszą drogę kierując się w kierunku granicy z Estonią. Kluczyki znalazły się dopiero w Petersburgu. Po przekroczeniu granicy w miejscowości Valka jedziemy do miasta Tartu. Tutaj robimy króciutki postój i przy pomocy taśmy hydraulicznej, która była na wyposażeniu Irka, kleimy kombinezon przeciwdeszczowy Krzyśka. Jak się później okazało, ta srebrna taśma była nam jeszcze wielokrotnie potrzebna. Kleiliśmy nią buty, urwane gniazdo ładowarki, a nawet hotelowe łóżko w Petersburgu. Tutaj się rozdzielamy- ja, Anka i Irek kierujemy się na północny- wschód Estonii, a Krzysiek z Izą jadą do Talina, skąd promem popłyną na Helsinki. Stało się tak, ponieważ ważność paszportu Izy była zbyt krótka, a na wyrobienie nowego zabrakło czasu i nie mogła otrzymać wizy do Rosji. My, jadąc w deszczu, docieramy do miejscowości Narwa, gdzie przekraczamy granicę z Rosją. Nie jest to jednak takie proste. Odsyłani z jednego końca miasta na drugi, ponieważ sprawdzanie dokumentów i odprawa paszportowa mieści się w dwóch różnych dość odległych od siebie punktach. Wypełnianie dokumentów, wszelkie opłaty i przejazdy z punktu do punktu, zabierają nam około 4-ch godzin. Co prawda wjeżdżając do Rosji jesteśmy "do przodu" o dwie godziny w stosunku do czasu polskiego.

Do Petersburga mamy około 150 km. Praktycznie całą drogę pada deszcz. Pierwsze 50 km. to dość zrujnowany asfalt, pełen dołków, które podczas deszczu, są zalane wodą i w związku z tym - niewidoczne. Nie sposób więc je ominąć. Droga tak fatalna, że po 20 km urywa mi się mocowanie gniazda od ładowarki do GPS-u. Boję się, czy wytrzyma mocowanie bagażnika. Po 50 km wjeżdżamy jednak na nowiutką nawierzchnie. Nasza radość nie trwa zbyt długo, po chwili znowu dziurawy asfalt, ale na 20 km. przed Petersburgiem droga jest już gładka. Do miasta wjeżdżamy już wieczorem. Przy wjeździe do centrum jest opłata. Szlabany i budki jak na A4. Mamy ze sobą adresy kilku hoteli. W drodze do jednego z nich jest remont ulicy. Zatrzymujemy się więc na poboczu i Irek zostaje przy motocyklach, a ja z Anką postanawiam przejść do hotelu pieszo, bo dzieli nas od niego tylko 4 numery. W Petersburgu jednak 4 numery to czasami prawie kilometr. Ulice są tak szerokie, że w Polsce, jeszcze w środku, budowano by pewnie bloki, a stare kamienice potrafią ciągnąć się po około 200 m. W hotelu, do którego docieramy, brak jest wolnych miejsc. Niedaleko jednak znajdujemy drugi o wdzięcznej nazwie "Turist Hotel" , gdzie mamy do wyboru 3-cie piętro i lepszy standard za oczywiście więcej "diengów" lub wtaroj etaż za całkiem przystępną kasę. Wybieramy oczywiście 3-osobowy pokój na drugim piętrze. Anka zostaje, ja idę po Irka i naszą BM-kę i już po chwili w pokoju gotujemy chińskie zupki, a w łazience, która jest wspólna dla całego piętra, robimy pranie. Hotel może nie jest luksusowy, ale nam w zupełności wystarcza i jest w pokoju coś, czego nie znajdziecie w żadnym Grand Hotelu- popielniczka.

Następnego dnia, po przyzwoitym, hotelowym śniadaniu wymieniamy pieniądze w banku i przepięknym metrem, które ma 3 poziomy i którego każda stacja jest inaczej wykończona, jedziemy na Nevski Prospekt. Tutaj wsiadamy w autobus i wraz z innymi turystami i przewodnikiem ruszamy na zwiedzanie miasta. Jak się okazuje, Petersburg nie na darmo zwany jest " Wenecją północy" . Newa tworzy tutaj całą sieć mniejszych i większych kanałów, nad którymi wznoszą się śliczne mosty, niejednokrotnie zwodzone. Aby zwiedzić Petersburg trzeba by mieć przynajmniej ze dwa miesiące czasu. W tym mieście jest ponad 200 różnego rodzaju muzeów na czele ze słynnym "Ermitażem". My mamy dwa dni, więc nawet nie wchodzimy do środka, tylko podziwiamy to wszystko raczej z zewnątrz. Obowiązkowo zwiedzamy Aurorę i Jekatierińskij Dwariec , czyli pałac Katarzyny II, gdzie swego czasu często gościł nasz król Stanisław August. Nasz "Stasiu" był tak zżyty z tym miejscem, że jak mówił nam przewodnik, przez pewien okres, oprócz rosyjskiej,w pałacu, była także służba polska. Nie wiadomo, czy to jego zasługa, ale jedna z ulic po dziś dzień nosi nazwę: Warszawskaja. Po 3-ch godzinach wracamy na miejsce i kupujemy kolejną wycieczkę, tym razem, do Peterhof.
Wsiadamy do busa i po przejechaniu kilku kilometrów przewodnik każe nam wysiąść, a my nieświadomi tego, że nie wracamy już do tego busa, zostawiamy w nim nasze kurtki, kupione pamiątki i klucz do hotelowego pokoju. Okazuje się bowiem, że na Peterhof, aby nie tracić czasu w korkach popłyniemy wodolotem. Mówimy naszej pani przewodnik w czym rzecz, a ona telefonicznie kontaktuje się z kierowcą busa, który obiecał zostawić nasze rzeczy w budce, w której kupowaliśmy bilety. Jak się okazało, po powrocie, wszystko na nas czekało. Podróż wodolotem to fantastyczny pomysł. W bardzo krótkim czasie znajdujemy się w jednej z rezydencji cara Piotra I, gdzie oprócz pięknego pałacu, czeka na turystów 176 różnego rodzaju fontann. To niepowtarzalne miejsce. Piękne ogrody, wspaniała roślinność, oraz niewielkie budowle tworzą oryginalny klimat. Tutaj można spotkać coś, co kłóci się z rosyjskim porządkiem. W Rosji bowiem wszystko jest "bolsze" , a Piotr I, pomimo że mierzył ponad 2 metry wzrostu, lubił rzeczy małe. Dowiedzieliśmy się, że piętro w znajdującym się tam pałacu, dobudowano dopiero po jego śmierci.

Czas leci i po godzinie 20-tej słyszymy sygnał, który oznajmia, że musimy opuścić to cudowne miejsce. Wszystkie fontanny pomału przestają tryskać, a my udajemy się podstawionym autobusem w powrotną drogę.
W Petersburgu mieliśmy w planie trzy atrakcje, a więc zobaczyć Stare Miasto, Peterhof i zwiedzić Carskie Sioło- miejscowość oddaloną o 25 km. od miasta zwaną 8 cudem świata. Tak więc następnego dnia, jemy śniadanie, pakujemy się i wszystkie rzeczy zostawiamy w hotelowej przechowalni. Po czym kolejnym autobusem, wraz z przewodnikiem, którego można wynająć w dowolnym języku (my oczywiście wybieramy język Puszkina), udajemy się do Carskiego Sioła. Tu na kilkudziesięciu hektarach rozciągają się piękne ogrody, stawy, wyspy, mniejsze i większe budowle ogrodowe, cerkiew. Główną atrakcją jest oczywiście piękny pałac z bursztynową komnatą. Jest tam także odrębny budynek, w którym mieszkał, tworzył i uczył Puszkin. To kuźnia rosyjskich poetów. Zwiedzanie kompleksu zaczynamy właśnie od tego miejsca. Jest tutaj mnóstwo dzieł, pamiątek, rękopisów i przedmiotów codziennego użytku tego wielkiego, rosyjskiego poety. Stąd udajemy się do bajecznych ogrodów, w scenerii których przewija się bardzo dużo młodych par w towarzystwie fotografów. W jednym z budynków możemy posłuchać starocerkiewnych śpiewów, gdzie indziej jakiś artysta pięknie gra "Ogińskiego" na flecie, tak więc co krok czekają tu różne atrakcje. Zatrzymujemy się w pobliżu cerkwi i słuchając przewodnika, jesteśmy świadkami niecodziennego zdarzenia. Otóż w pewnym momencie nasz przewodnik, widząc wychodzącego z cerkwi "jakiegoś gościa", przerwał opowieść, podbiegł do niego i pocałował go w rękę. Można się domyślić, że był to miejscowy pop. Ten, nad przewodnikiem, uczynił znak krzyża i poszedł w swoją stronę, a przewodnik wrócił do nas. Irek widząc to, z uśmiechem powiedział: "ciekawe, czy jak z nami będzie się żegnał, to też będzie każdego całował w rękę."

Teraz udajemy się na zwiedzanie pałacu. Jest tak piękny i tak olbrzymi, że trzeba by tutaj chodzić chyba z tydzień. Dostajemy słuchawki na uszy i cała nasza grupa, wraz z nowym przewodnikiem, przemieszcza się z komnaty do komnaty, a przewodnik opowiada nam o każdej z nich ciekawe historie. Przed wejściem do bursztynowej komnaty zostajemy upomniani, że w tym jednym pomieszczeniu nie wolno filmować ani robić zdjęć. Irek, który w ogóle słuchawek na uszy nie założył, nieświadomy niczego, pełen zachwytu, wymachuje kamerą. Upomniany jednak teraz bezpośrednio, stosuje się do zaleceń i udaje, że ją wyłączył. Ja ukradkiem robię kilka zdjęć. Po zwiedzeniu tego niepowtarzalnego kompleksu, udajemy się do wyjścia, gdzie czeka na nas przewodnik, a wraz z nim idziemy w stronę autobusu. Po drodze zaopatrujemy się w symboliczne pamiątki i ruszamy w drogę powrotną.

Po wjeździe do Petersburga, wysiadamy z autobusu i przesiadamy się w metro, zyskując tym samym przynajmniej dwie godziny. Zabieramy rzeczy, odpalamy motocykle i z żalem opuszczamy Petersburg. Wyjazd z tego miasta to jednak istny koszmar. Prawie na każdym skrzyżowaniu jakaś stłuczka, dlatego samochody obowiązkowo wyposażone są tutaj w kamery. Kiedy na jednym z pierwszych skrzyżowań Irek przejechał za mną na czerwonym, a po chwili usłyszał wycie syreny i zobaczył w lusterku błyski kogutów, zjechał na prawo, gdyż był pewny, że to jego ściga milicja. Tymczasem, jak się okazało dalej, to jazda na czerwonym jest tutaj normą. Ten ma pierwszeństwo, kto ma lepszą siłę przebicia. Klucząc pomiędzy samochodami, trochę lewą stroną, trochę chodnikiem w końcu udaje nam się wydostać poza miasto.

Drogą E18 zmierzamy do granicy z Finlandią. W pewnym momencie, blisko granicy fińskiej napotykamy na czerwone światło. Nauczeni doświadczeniem z Petersburga chcemy jechać dalej, ale niestety przed nami koniec drogi i pionowa ściana. Podniósł się most, gdyż po Zatoce Fińskiej płynęła barka z drzewem. Po kilkunastu minutach docieramy do granicy. Dobrze, że nie wyrzuciliśmy żadnego z licznych "świstków" papieru, otrzymanych przy wjeździe do Rosji, jak i w hotelu. Wszystko to okazało się teraz niezbędne. Zanim dotarliśmy do przejścia granicznego, trzykrotnie byliśmy zatrzymywani na posterunkach przez jakieś służby wojskowe. Szło to jednak sprawnie. Zdawkowe pytania, otrzymujemy jakąś karteczkę, którą oddajemy na następnym posterunku i tak docieramy do przejścia, gdzie bardzo szybko wypełniamy stosowne druki, a to dzięki uprzejmości pani Jekatieriny, która wówczas pełniła służbę. Kilkaset metrów dalej, na fińskim przejściu granicznym w budynku,pokazujemy dowód lub paszport i to koniec całej procedury. W Finlandii "dodajemy" jedną godzinę i około północy jesteśmy w miejscowości Lappeeranta. Kolację zjadamy w MacDonaldzie,a ponieważ zrobiło się już ciemno i pada deszcz rezygnujemy z dalszej jazdy i resztę nocy spędzamy w hotelu.

Po śniadaniu udajemy się do miejscowości Jyväskyla, gdzie na pierwszej stacji benzynowej za miastem czekają na nas Krzysiek z Izą, którzy w czasie naszego pobytu w Petersburgu, zwiedzili Talin, Helsinki oraz Lahti, gdzie dawno temu nasz wspaniały rodak Józef Łuszczek, jak dziś Justyna Kowalczyk, biegając na nartach, zdobywał medale na Mistrzostwach Świata. Po czułym powitaniu, drogą E75, ruszamy w kierunku Qulu, a z tamtąd do Rovaniemi. Po drodze, zauroczeni widokiem pięknych, ogromnych dzwonów, zatrzymujemy się na stacji paliw w Vaskikello. Różnego rodzaju dzwony są tutaj wszechobecne. Jest ich ponad 3 tys. Chcemy kupić jakiś na pamiątkę, ale ponieważ wszystkie są tak piękne, że trudno się zdecydować, kupujemy kilka i ruszamy dalej. Krajobraz w Finlandii wydaje się być dość jednolity. Jeziora i lasy, wszędzie unosi się zapach świeżego drzewa. Należy pamiętać, że im dalej jadąc na północ, trzeba zwrócić szczególną uwagę na renifery, które całymi stadami maszerują tu po drogach.

Do Rovaniemi docieramy około godziny 18. Słońce świeci jak w samo południe, ale niestety Santa Park jest już zamknięty. Decydujemy się więc tutaj na nocleg i rozbijamy się na polu namiotowym obok Holendrów, którzy podróżują na goldwingach. Z samego rana zwiedzamy Santa Park, przez który przebiega koło podbiegunowe. Jest tutaj bajecznie, chciało by się spędzić cały dzień. Ograniczamy się jednak do paru godzin i ruszamy do granicy z Norwegią, po drodze mijając drogowskaz na Murmańsk, który był w zasięgu ręki, ale wiadomo, czas, wizy, itp. nie pozwalają nam tam wjechać. Po przekroczeniu granicy z Norwegią krajobraz nieco się zmienił. Pojawiło się dużo więcej gór, a na drogach, oprócz reniferów, są także owce o czym informują znaki. Trzeba się liczyć z tym, że wyjeżdżając z za zakrętu, np. o godzinie 23, kiedy jest jeszcze całkiem widno, można natknąć się na śpiące na asfalcie owce. Na drodze jest im znacznie cieplej, dlatego często wybierają to miejsce na nocleg. O ile przez Finlandię można było jechać z prędkością 100 km/h, tak w Norwegii prędkość spadła prawię o połowę, a wysokość mandatów zniechęca do jej przekraczania. Około 23 decydujemy się na nocleg w okolicach Skoganvarre. Wynajmujemy za 600 koron 3-pokojowy norweski domek, jemy kolację, ale jak tu spać, kiedy słońce jeszcze wysoko nad horyzontem? Idziemy więc z Anką na spacer, nad morze, po czym chcąc, nie chcąc zasłaniamy okna i zasypiamy.

Następnego dnia, przed południem, po tygodniu podróży, docieramy do celu. Pogoda jak do tąd po drodze nas nie rozpieszczała. Praktycznie nie było dnia bez deszczu, jednak tutaj wreszcie pogodę mamy piękną. Przed wjazdem na parking obowiązkowa opłata po ponad 200 koron od osoby. Za tę opłatę można tutaj przebywać dwie doby. Pan w budce uprzejmie wytłumaczył nam, że jeśli chcemy gościć tu dłużej to po dwóch dniach należy do niego wrócić i ponownie uiścić opłatę. Okazuję się jednak, że pod globus nie możemy wjechać na motocyklach. Grożą za to wysokie kary. Jest tutaj mnóstwo motocykli z całej Europy. Dotarli też dwaj Niemcy na ścigaczach, z którymi spotykaliśmy się wcześniej na parkingach lub stacjach benzynowych. Jest też dużo kamperów, no i oczywiście autobusy pełne turystów. Ludzi szczególnie przyciąga tu widok zachodzącego słońca, które już po 6 min wschodzi ponownie. Szczęśliwi jak nigdy, spacerujemy, podziwiamy widoki. Irek wszystko filmuje, Anka z Izą robią zdjęcia, Krzysiek ze zdumienia przeciera okulary, a ja kombinuję, jak tu podjechać pod globus. Irek też jest za, natomiast Krzysiek, który jest z nas najrozsądniejszy, na początku ma wątpliwości, ale ostatecznie postanawia podjechać. Opracowaliśmy plan. Iza czeka z aparatem, Anka z kamerą, a my, każdy na swoim motocyklu, boczkiem, boczkiem, pomalutku, między kamieniami, nie hałasując zbytnio podjeżdżamy pod globus. Szybka, pojedyncza fotka, potem wspólne zdjęcie i już nas nie ma. Wracamy na parking. Włóczymy się jeszcze dość długo, kupujemy pamiątki, zjadamy przygotowane rano kanapki i po kilku godzinach opuszczamy to niebywałe miejsce.

Dalej kierujemy się na Altę. Po drodze istna ulewa. Do tej pory to ja prowadziłem, Krzysiek za mną, a Irek zastrzegł sobie przed wyjazdem, że zawsze jedzie ostatni. Wyjeżdżając jednak z Nord Cappu, ponieważ mam licznik wyskalowany w milach, nie chciałem jechać pierwszy i od tej pory na przodzie miał jechać Krzysiek z Izą. Jedziemy cały czas przepisowo, to jest jakieś 70km/h. Jednakże po pół godzinie jazdy w tym ulewnym deszczu, Irek nie wytrzymał tempa i wysunął się na prowadzenie, jadąc około 120km/h. Ja pognałem za nim, a Krzysiek, nie mając wyboru, nie odstawał zbytnio od nas. w Alcie zatrzymujemy się na jednym z kempingów i w momencie, kiedy Iza pyta kogoś z obsługi po angielsku o wolny domek, przechodzący obok pracownik słysząc moją rozmowę z Irkiem, oznajmia nam po Polsku, że tu nie ma wolnych miejsc. Jak się okazało, gość był z okolic Nowego Sącza, a do Alty przyleciał i pracuje w firmie, która buduje tunele. Jedziemy więc dalej wzdłuż wybrzeża i po około 50 km. znajdujemy nocleg, gdzie spotykamy sympatycznego Greka, któremu w Polsce zepsuł się motocykl, ale w Częstochowie znalazł warsztat, w którym go naprawili i dzięki temu mógł kontynuować podróż oraz dwie nieco starsze od nas panie podróżujące, każda na swoim harleyu, z którymi później jeszcze będziemy się spotykać podczas noclegów i postojów.

Następnym naszym punktem jest obowiązkowo Narwik. Można powiedzieć, że w Norwegii kilometrów przybywa, ale nie ubywa drogi. Jedzie się, np. 50 km wzdłuż jakiegoś fiordu, by po chwili wracać z powrotem, tyle że drugą stroną. Zdarza się jednak dość często, że pomiędzy fiordami kursują promy. Jest to dość dużym ułatwieniem. Owszem, prom jest płatny, ale nie spalamy w tym czasie paliwa i możemy odpocząć. Dużym ułatwieniem są także tunele, których jednego dnia Iza naliczyła ponad 40. Niektóre mają długość nawet kilku km. Przejeżdżając przez nie można się przez chwilę ogrzać. Jest dużo cieplej niż na zewnątrz. Dobrodziejstwo tuneli w pełni doceniliśmy, gdy jeden z nich był zamknięty z powodu remontu. W tym miejscu przejazd przez tunel był ok 3,5 km, a my pnąc się w górę, na szczycie której wiało jak w Zakopanym, gdy jest halny, musieliśmy pokonać ponad 30 km. W okolicach Narwiku jest 6 miejsc upamiętniających walki podczas II Wojny Światowej. Zatrzymując się na jednym z nich, zauważyłem, że moja tylna opona jest praktycznie całkiem łysa. W Norwegii występują trzy rodzaje asfaltu: czarny, zielony i czerwony. Przyczepność jest doskonała, ale jak się okazało opona też szybko się na nim ściera. Wyjeżdżając z domu, moja tylna opona była zużyta może w 20%. Byłem więc pewny, że spokojnie na niej wrócę. U Krzyśka też wyglądała nieciekawie, ale rokowała nadzieję, że wytrzyma do Polski. Najmniej zużytą miał Irek, który jechał sam. Doszedłem więc do wniosku, że skoro bagażu mamy tyle co w zeszłym roku i ja mam tą samą wagę, to wszystkiemu winna jest Anka. To na pewno ona od zeszłego roku sporo przytyła i stąd tak szybkie zużycie gumy. Wszyscy zgodnie orzekli, że musi ponieść koszty nowej opony.

Do Narwiku wjeżdżamy w niedzielę, koło godziny 17. Udaje nam się zwiedzić tamtejsze Muzeum Wojenne, którego część jest poświęcona polskim żołnierzom- Samodzielnej Brygadzie Strzelców Podhalańskich, walczącym w obronie tego miasta podczas II Wojny Światowej. Muzeum jest piękne, posiada wiele wspaniałych i ciekawych eksponatów, dużo opisów także w języku polskim. Polecam każdemu, to wyjątkowe miejsce. Z muzeum jedziemy na cmentarz, gdzie odwiedzamy groby polskich żołnierzy. Tu spotykamy trzech młodych chłopaków z Polski, z których jeden to też nasz krajan mieszkający w Burzynie, koło Tuchowa. Przylecieli oni do Trondheim samolotem, a stamtąd na rowerach jadą tam, skąd my wracamy, czyli Nord Capp. Następne większe miasto na naszej trasie to dopiero Trondheim, a że ja na tej oponie nie mam szans tam dojechać więc nocujemy w Narwiku dowiadując się, gdzie ewentualnie można będzie kupić w poniedziałek oponę. Rano, gdy tylko otworzyli warsztat, ulga. Okazuje się, że jest jedna tego typu opona, nie do końca taka jak bym sobie życzył, ale ważne, że jest. Ustalamy cenę opony wraz z wymianą, po czym Anka idzie do bankomatu i po wyłożeniu 2 tys. koron możemy śmigać dalej. Przy wyjeździe z Narwiku w Ankenes wstępujemy na cmentarz i zapalamy znicz, na grobach, gdzie także pochowani są polscy żołnierze i cywile, którzy zginęli w obronie Narwiku.

Późnym popołudniem, wyjeżdżając z Mo I Rany, BM-ka Krzyśka odmówiła posłuszeństwa. Próbujemy ją naprawić u jednego z mieszkańców w przydrożnym garażu. Pomaga nam w tym też właściciel, ale niestety nie jesteśmy w stanie. Poszedł napęd w tylnym kole. Jesteśmy bezradni. Zostawiamy motocykl w garażu, gość pokazał nam skrytkę, gdzie chowa klucz, ponieważ jego jutro nie będzie. Kilka km dalej znajdujemy nocleg. Nazajutrz wracamy do Mo I Rany i usiłujemy znaleźć jakiegoś tira, który zabrałby motocykl bardziej na południe. Od pracujących w warsztacie, obok stacji paliw Litwinów, z których jeden bardzo dobrze mówi po polsku, dowiadujemy się, że można spotkać tu tira na polskich blachach, ale wiadomo, może to być dziś, ale równie dobrze, za miesiąc. Od kierowców, którzy tam pauzują lub tankują dowiadujemy się, że albo jadą na północ, albo na Szwecję, tak więc jesteśmy bezradni. Przez moment była nadzieja, gdyż w jednej z polskich spedycji dowiedzieliśmy się, że będą tu jutro dwa tiry, ale jak się później okazało doładowane na full i motocykla nie są w stanie zabrać. Pojechałem z Krzyśkiem do garażu i przyholowaliśmy go na tę stację paliw. Po uzgodnieniu z obsługą, Krzysiek z Izą podjęli decyzje, że zostawiają tutaj motocykl, a sami spróbują zjechać stopem do Oslo i samolotem wrócić do Polski. Tak też się stało. Motocykl po dwóch tygodniach, za jedyne 1200 zł też przyjechał do Polski w okolice Poznania.

W dalszej części naszej wyprawy mieliśmy zaplanowany przejazd "Drogą Trolli -Trollstigen" oraz "Drogą Orłów" . Zjeżdżamy więc w okolice Trondheim, gdzie nocujemy. Następnego dnia dojeżdżamy do Dombasu i skręcamy w drogę E136, którą dojeżdżamy do Andalsnens i skręcamy w lewo na Trollstigen. Całe szczęście, że mamy dobrą pogodę, bo tam przy odrobinie mgły szlaban jest opuszczony i jest zakaz wjazdu. Irek montuje kamerę na szybie motocykla i całość oczywiście filmuje. W zeszłym roku, jadąc przez Karpaty trasą Transfagarską wydawało mi się, że jeśli chodzi o góry, to nic mnie już nie zaskoczy, tymczasem muszę przyznać, że Trollstigen i Trasa Orłów robi, przynajmniej na mnie, większe wrażenie. Z początku zacząłem liczyć zakręty te po 180 stopni i te na których można było przeczytać sobie "własną rejestrację" , ale szybko zrezygnowałem. Na szczycie oczywiście mnóstwo motocykli. To co można zobaczyć z usytuowanych tam punktów widokowych nie da się opisać. Widok zapiera dech w piersiach. Kupujemy drobne pamiątki, Irek obowiązkowo dla swojej znajomej kolekcjonerki - widokówki i ponieważ zaczyna padać, zjeżdżamy w dół do promu, którym przeprawiamy się na drugą stronę fiordu i wjeżdżamy na drogę nr 63. Jest to właśnie Droga Orłów.

Po przejechaniu dwóch "odcinków specjalnych" zatrzymujemy się na krótki postój w miejscu, gdzie według mapy, powinniśmy jechać już w dół. Jest jeszcze jedna droga, która odbija w górę, ale zamknięta szlabanem. Jest tam też mała restauracja. Od wychodzącego z niej Norwega dowiadujemy się, że po zapłaceniu 100 koron można 5 km jechać w górę, gdzie jest rewelacyjny punkt widokowy. Ponieważ jest już koło 19 więc w budce przy szlabanie nikt już nie urzęduje. Płatności można dokonać kartą. Podjeżdżamy pod szlaban, a wraz z nami, samochodem, ten miły pan, który zapłaciwszy kartą podjechał pod szlaban, który uniósł się do góry, on natomiast zatrzymał samochód, kiwnął na nas ręką i tym sposobem, nie do końca legalnie, zaczęliśmy piąć się 5 km. w górę. W okół drogi pełno śniegu, ale sama droga w miarę dobra, chociaż nie wszędzie jest asfalt. Gdyby nie niski pułap chmur i mgła, to widok byłby na pewno rewelacyjny, ale i tak, przez ustawione tam lornetki, można było podziwiać oświetlone pięknym słońcem doliny i fiordy po których pływały statki.

W Norwegii chcieliśmy jeszcze zaliczyć półkę skalną w Stavanger, ale trzeba by mieć jeszcze dodatkowo tydzień czasu, którego nam brak. Odkładamy to więc może na przyszły rok. Zjeżdżamy w dół, kierując się w stronę Lillehammer. Po drodze podziwiamy cudowne norweskie krajobrazy, rwące leśne potoki, które z pionowych skał spadają po kilkadziesiąt metrów w dół. Po kilkudziesięciu km. zatrzymujemy się na nocleg. Wybieramy domek o niższym standardzie, w którym nie ma łazienki ani kuchni. Potrzebujemy się przecież tylko przespać. W sąsiednim domku mieszkają Rosjanki, które widząc wychodzącego z ręcznikiem Irka proponują mu kąpiel u nich w łazience. Ten jednak nie skorzystał, nie wiem dlaczego? Następnego dnia, po śniadaniu, robimy kilka fotek nad pięknym potokiem i jedziemy w kierunku Oslo. Wkrótce zaczyna padać. Uczepiłem się Skody na norweskich blachach, której kierowcą raczej nie był Norweg, gdyż jechał prawie cały czas ponad 100 km/h. Cały czas jadąc w deszczu dojeżdżamy do Oslo. Kilkanaście km przed stolicą możemy "zaszaleć". Na drodze zaczynają się dwa pasy w jednym kierunku i dozwolona prędkość zostaje podniesiona do 100 km/h. Kilkanaście km za Oslo kończy się jednak frajda, za to nasila się deszcz. Po przekroczeniu granicy ze Szwecją na stacji paliw zjadamy lekki, ale jakże drogi posiłek i kierujemy się na Götebörg po drodze rozglądając się za jakimś noclegiem. A ponieważ cały dzień jechaliśmy w deszczu, dobry byłby jakiś domek, jednak w Szwecji jest ich znacznie mniej niż w Norwegii. Deszcz przestaje padać, ale słońce chyli się już ku zachodowi. W związku z brakiem na kempingach wolnych domków ostatnią noc spędzamy pod namiotami.

Następny dzień zapowiada się słonecznie. Zaraz po śniadaniu ruszamy do Ystad. Po włączeniu w moim BMW rezerwy i skalkulowaniu km pozostałych do wjazdu na prom, wychodzi mi, że na oparach powinniśmy dojechać. Niestety, przy wjeździe do Ystad w mojej BM-ce brakuje paliwa. Kolejny więc raz korzystam z 3l rezerwy, które Irek wiezie w swoim kanistrze. Już koło południa jesteśmy w porcie. Kupujemy bilety na prom i o 14.30 wychodzimy w morze. Mając teraz sporo czasu, w restauracji na statku, zjadamy wreszcie prawdziwy polski obiad. Golonka, ziemniaki, kapusta. Co za smak ! Ponieważ warunki na morzu były idealne, w Świnoujściu jesteśmy półtorej godziny przed planowanym przypłynięciem . Po wyjeździe z promu oczywiście obowiązkowo zaliczamy stację paliw, ale robią to także wszyscy Szwedzi, którzy przypłynęli razem z nami. Trudno się dziwić- u nas paliwo jest prawie o połowę tańsze. Ze Świnoujścia, omijając Szczecin, kierujemy się na Gorzów Wielkopolski. Szukając noclegu, na stacji paliw, dowiedzieliśmy się, że przy drodze na Gorzów raczej będzie ciężko, ale zbaczając kilka km w Myśliborzu być może coś się znajdzie. Pod mały hotel podjeżdżamy w momencie, gdy portier zamyka już bramę. Okazuje się jednak, że jest dla nas jeden pokój, z którego chętnie korzystamy. Od domu dzieli nas około 600 km.

Następny dzień to sobota, 4 sierpnia. Około 8 ruszamy w kierunku Legnicy, a stamtąd autostradą A4 do samego jej końca, czyli prawie do Bochni. Późnym popołudniem, po 15 dniach podróży, szczęśliwie dotarliśmy z powrotem. Tu żegnamy się z Irkiem, który ma do przejechania jeszcze "spory kawał", jakieś 15 km, aby być u siebie.
Jeśli chodzi o nasze motocykle, to Irka suzuki sprawiło się na medal. W mojej BM-ce raz wymieniłem świecę i kilkakrotnie je czyściłem. Szkoda tylko, że motocykl Krzyśka zawiódł, ale bywa i tak. Za to Krzysiek miał najmniejsze spalanie ok 4l/100km. Suzuki Irka nieco więcej, a moje BMW to przy nich prawdziwy pożeracz. Średnio wyszło mi 7,5l/100km, co daje około litr więcej spalania w stosunku do zeszłego roku (Rumunia, Krym). Owszem, warunki na północy nieco cięższe, ale mimo wszystko Ankę czeka dieta.

W sumie, przez te 15 dni, przejechaliśmy 7853km. a ja spaliłem 590 l. paliwa. Koszty w stosunku do ubiegłego roku są nieporównywalne. No, ale na Ukrainie za 30zł można było zjeść pyszny obiad, a w Norwegii kupić chleb lub zjeść hot-doga. Jak zawsze pozostają bezcenne wrażenia. Piękne Wilno, białe noce w Petersburgu, no i oczywiście Nord Capp, którego nie da się opisać. Tam trzeba po prostu być. A "Trollstigen" i "Droga Orłów" wynagrodziły nam dość kapryśną, skandynawską pogodę. Zachęcam wszystkich motocyklistów i nie tylko do podróży na Nord Capp.

Jeśli jest gdzieś koniec świata, to właśnie tam.

Kto dobrnął do końca, może teraz obejrzeć kilka zdjęć. Gdybym miał umiejętności i możliwości, jakie posiada Senior, zdjęć było by znacznie więcej. A tak, musicie zadowolić się tymi kilkoma :)


Obrazek
Tuz przed wyjazdem.

Obrazek
W OStrej Bramie

Obrazek
Naprawa kombinezonu przeciwdeszczowego.

Obrazek
Panorama Wilna

Obrazek
A to mój nowy znajomy.

Obrazek
Jedna z licznych cerkwii.

Obrazek
Przed Aurorą.

Obrazek
Peterhof

Obrazek
Milicja? Po mnie?

Obrazek
Carskie Sioło-pałac

Obrazek
Bursztynowa komnata

Obrazek
Polski akcent- Ulica Warszawska

Obrazek
Muzeum dzwonów. Rozmowa kontrolowana.

Obrazek
Muzeum dzwonów.

Obrazek
u Św. Mikołaja

Obrazek
Santa Park

Obrazek
Hotel w Rovanieni

Obrazek
W drodze na Nord Capp.

Obrazek
Koło podbiegunowe

Obrazek
Zachód słońca w Norwegii.

Obrazek
Cel podróży osiągnięty

Obrazek
Zdobywcy Nord Cappu.

Obrazek
Powoli opuszczamy Nord Capp.

Obrazek
Muzeum Wojenne w Narwiku.

Obrazek
Muzeum w Narwiku

Obrazek
Muzeum w Narwiku

Obrazek
Muzeum w Narwiku

Obrazek
Muzeum w Narwiku

Obrazek
Przymusowa mwymiana opony.

Obrazek
Cmentarz w Narwiku

Obrazek
Polska część cmentarza.

Obrazek
Znicz na grobie rodaków.

Obrazek
Norweskie krajobrazy


Obrazek
Trollstigen

Obrazek
Trollstigen 2

Obrazek
Nowa znajoma Irka

Obrazek
Norweskie krajobrazy

Obrazek
Prawie jak na biegunie.

Obrazek
Droga Orłów

Obrazek
Chwila przerwy w drodzę na szczyt

Obrazek
Jesteśmy na promie. Nareszcie ciepło.
Motocykliści nie jedzą miodu, motocykliści żują pszczoły.

Awatar użytkownika
Art.B
Posty: 724
Rejestracja: marca 14, 2011, 11:46 am
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Re: Nord Capp 2012

Post autor: Art.B » stycznia 17, 2013, 8:28 pm

BRAWO BRAWO BRAWO ... :) :)

wspaniała wyprawa i wspaniały opis
GRATULACJE

p.s
Kaziu strasznie zeszczuplałeś na tym promie ...chyba ze to było przed zjedzeniem golonki :lol:

Awatar użytkownika
Batman
Posty: 537
Rejestracja: marca 13, 2011, 7:42 pm
Lokalizacja: Małopolska
Kontakt:

Re: Nord Capp 2012

Post autor: Batman » stycznia 18, 2013, 10:23 am

Wciągnął brzuch żeby nie płacić za oponę.
Pięknie.Zazdroszczę Wam i dziękuję.Miałem co czytać na parkingu przed marketem,jak czekałem na moje zakupoholiczki.

Awatar użytkownika
maxikaz165
Posty: 160
Rejestracja: marca 27, 2011, 7:45 pm
Kontakt:

Re: Nord Capp 2012

Post autor: maxikaz165 » stycznia 18, 2013, 10:54 pm

Dzięki za słowa uznania a co do brzucha
to wrócił do normy :P
Motocykliści nie jedzą miodu, motocykliści żują pszczoły.

ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości